piątek, 19 września 2014

Rozdział pierwszy, część druga: Mimodram

- Spalę i przyjdę – odpowiada, nie mając pewności czy żona go usłyszała, czy też nie. Wyjmuje kolejnego papierosa i zapala go, opierając się o ścianę kamienicy. Rozgląda się dookoła i niewiele może dostrzec w nikłym świetle, które daje uliczna latarnia i żarówka, paląca się na trzecim piętrze. Kontury drzew i krzewów pozwalają rozeznać się w terenie, bo mimo że mieszka tutaj od ponad dziesięciu lat, wciąż ma problem ze znalezieniem właściwej klatki po wypiciu alkoholu. Stara, wyżarta przez rdzę ławka to jedyna ozdoba (lub wręcz przeciwnie), którą zamontował jeden z sąsiadów jeszcze w czasach wojny.
Papieros żarzy się spokojnie, wiatr wzmaga ogień mocniejszymi powiewami, a Soren zamiast palić, przygląda się truciźnie trzymanej w dłoni i z premedytacją wciska go pomiędzy wargi, czekając aż potrzeba złapania oddechu zmusi go do wdychania dymu. Kiedy tak się dzieje, uśmiecha się z satysfakcją, jakby zbliżenie się do śmierci faktycznie miało sprawić mu przyjemność. Dusi niedopałek na pokrywie kosza, po czym otwiera drzwi frontowe i wchodzi do klatki. Schody pokonuje nadzwyczaj sprawnie, jak na osobę, która ledwo trzyma się na nogach.
W mieszkaniu skopuje z nóg buty, odwiesza płaszcz i, starając się chodzić jak najciszej, kieruje się w stronę łazienki. Odkręca gorącą wodę, rozbiera się do naga i wślizguje się pod prysznic, gotów by zmyć z siebie cały brud tego dnia. Stara się zapomnieć o nerwach, o telefonie na chodniku, a przede wszystkim o wyrachowaniu i bezczelności Ericha. Przed oczami ma jego wąskie usta, szczupłą twarz, wystające kości policzkowe, trupiobladą cerę, włosy ścięte niemal do zera i te tęczówki, które zawracają mu w głowie swoją szarością, mglistością, tajemnicą, której jeszcze nie zdołał odkryć.
Przymyka oczy i przesuwa ręką wzdłuż ciała. Unika kontaktu z własnym kroczem, ale to boli z niedotyku, więc przełamuje się w końcu i, wykrzywiając usta w grymasie niezadowolenia, zaciska palce na własnym przyrodzeniu. Niechęć do samego siebie wzrasta z każdą kolejną sekundą. Mimo tego, pieści się dalej, opierając czoło o chłodne kafelki. Mija kilka minut, a on nie przerywa, fantazjując o nagim ciele Ericha, o jego pośladkach (czy są miękkie w dotyku, kształtne, a może twarde, umięśnione?), o męskości (ile ma centymetrów, jak smakuje?). Sczytując, rozwiera wargi i wydaje z siebie cichy jęk, zagłuszony przez szum wody i myśli o lizaniu go i ssaniu.
Po wszystkim kara się strumieniem nazbyt gorącej wody, która parzy jego skórę, pozostawiając na niej czerwone plamy. Powoli trzeźwieje, choć nogi wciąż wydają się być wątłą konstrukcją z możliwością rozpadnięcia się na kawałki. Całe ciało jest skalane grzesznością, staranowane czynami pełnymi obrzydzenia.
Wyciera się dokładnie do sucha, zakłada na siebie czyste bokserki, a brudne ubrania, cuchnące alkoholem wrzuca do kosza na pranie. Chwilę później znajduje się już w sypialni. Bez słowa wchodzi do łóżka i kładzie na miękkich poduszkach tuż obok kobiety idealnej. Jej włosy wydają się być promieniami słońca, wokół pięknej twarzy. Żona została obdarzona niezwykłą urodą, której jednak Soren docenić nie potrafi. Zdaje sobie sprawę, że ta wzbudza zazdrość innych mężczyzn; pełne usta gotowe do pocałunków, kształtne piersi, zgrabna figura. I tylko jeden mankament, którego nie jest w stanie przeoczyć, a który bije go po oczach za każdym razem, gdy mają ze sobą styczność: nie jest Erichem. Boleśnie krzywdząca prawda upokarza go zawsze, gdy tak leżą obok siebie w oczekiwaniu na pierwsze słowa, pierwsze gesty.
                - Długo cię nie było – odzywa się Loreen, przewracając na bok, żeby móc patrzeć na swojego męża z lepszej perspektywy. Ten po chwili robi to samo; mogą patrzeć sobie w twarz, przeglądać się w oczach błyszczących w ciemności, zażarcie wierzyć w szczerość. – Martwiłam się.
                - Wiem. Przepraszam – rzuca mało przekonywująco, uśmiechając się blado.
                - Ile wypiłeś? – pyta, a Soren musi powstrzymać wybuch gorzkiego śmiechu. Ta kobieta nie jest Erichem, a jednak zadaje to samo pytanie, będąc przy tym całkowicie inną, troskliwą, żądną wszelkich informacji.
                - Dużo – odpowiada w ten sam sposób, kwaśną miną reagując na własne myśli. Nie może uwierzyć, jak dalece są od sytuacji sprzed kilkudziesięciu minut. Słowa płyną te same, a mimo to zbieżność osób wydaje się być rażąco przebrzydła. Chciałby, choć to okrutne i niesprawiedliwe, zamienić Loreen na Ericha, choćby na krótki moment. Nawet gdyby ten skończyć miał się w przeciągu najbliższych sekund, warto byłoby mieć obok siebie jego nagie ciało, ukryte jedynie pod cienką pościelą.
                - Soren… - mówi cicho, dotykając jego ramienia. Gdyby tylko pozycja na to pozwala, z pewnością pokręciłaby teraz rozczarowana głową. Zamiast tego uśmiecha się blado, dłoń przesuwając w stronę policzka ukochanego. Jest ciepły, zaczerwieniony przez alkohol, naznaczony kilkoma piegami. – Po co ci to? Przecież wiesz, że picie w twoim wypadku nigdy nie kończy się dobrze. Chciałeś wpakować się w jakieś kłopoty?
                - Dokładnie, Loreen – rzuca z kwaśną miną, przewracając oczami. – Miałem zamiar wpaść pod samochód albo podpalić bar.
                - Ironia wcale ci nie pomoże – komentuje kobieta, lekko uderzając go w głowę. Uśmiecha się jednak delikatnie, wolno unosząc i zamykając zmęczone powieki. – Dobranoc, kochanie. Nie zapomnij, że jutro odwozisz Harveya do szkoły.
                Nie odpowiada. Odwraca się w drugą stronę i chwilę później zapada w głęboki sen, którego nie przerywa ani cichy szloch żony ani jej kroki w kierunku salonu, gdzie spędza resztę nocy.
                Są ludzie w maskach, uśmiechnięci i radości. Są ich tysiące. Są wszędzie dookoła niego. I każdy z nich chce być blisko, chce połączyć się z nim na jakiejkolwiek płaszczyźnie: emocjonalnej, cielesnej, metafizycznej. A on pośród masek spostrzega jedną twarz, która nie widzi potrzeby skrywania się. Jest jeden jedyny na wszystkich. Podchodzi bliżej, dotyka policzków, całuje i nie musi mówić, że jest. Był od zawsze i nie skończy się nigdy. Soren słyszy te słowa w głowie, jeszcze długo po przebudzeniu. Sen w swoim realizmie przeraża go, mimo że teraz pije kawę w kuchni, czytając gazetę sprzed trzech dni. Ma wrażenie, że jego podświadomość płata mu figle, podsyłając podobne obrazy. Daje mu znak. Sytuacja jest jednak zero jedynkowa. Albo jest tak jak jest, albo nie ma nic. Z dwojga złego, wybiera kochającą rodzinę i chowane uczucie do tego przeklętego chłopca, który nie skończył jeszcze nawet osiemnastu lat i zrodził się z tej samej kobiety. Obrzydliwość tej relacji z jego strony wydaje mu się wręcz odurzająca.
                - Tato, zaraz się spóźnimy.
                Ciszę przerywa ośmiolatek, który w tym momencie jest z pewnością bardziej odpowiedzialny od ojca. Ten jeszcze przez moment trwa w zupełnym bezruchu, po czym wstaje z krzesła i skina głową na syna, by ten ubrał buty. Sam zagląda jeszcze do gabinetu, żeby zabrać torbę z laptopem i zamyka pokój na klucz. Zakłada na siebie płaszcz, szal, którego szczerze nie cierpi  i brudną parę tenisówek.
                - Gotowy? – pyta Harveya, bacznie przyglądając się jego twarzy, niemalże niewidocznej spod wełnianej czapki. Jest przekonany, że chłopiec nienawidzi jej równie bardzo, co on sam swojego szala. Solidarność w niechęci spaja ich na tyle, że schodząc na parter, trzymają się za ręce i narzekają na wszelkie części garderoby własnoręcznie dziergane przez matkę Sorena.
                Podróż mija spokojnie. Rozmawiają o zadaniu z matematyki, które przerosło ośmiolatka na klasówce, o butach, których ten bez wątpienia potrzebuje i sobotnim wyjściu do kina. Pod szkołą rozstają się bez większych czułości, jako że Harvey stara się okazywać swoje męstwo i dojrzałość, co całkowicie wyklucza pożegnalne przytulenie. Stać go na uścisk dłoni i szeroki uśmiech, na który ojciec odpowiada z chęcią.
                Samochód zostawia przed placówką. Sam udaje się do pobliskiego parku. Nagie drzewa, pozbawione liści wyglądają niemal szpetnie. Wysuszone krzewy, zziębnięte przez chłód powietrza przywołują na myśl Sorenowi jego własny umysł. Plątanina gałęzi, głęboko zakorzeniona u stóp jego własnej głowy, wciąż na nowo obumierająca i ożywająca. Pory roku, na które zazwyczaj nie zwraca uwagi, zachodzą również w jego głowie, gdzie zima wydaje się trwać zastraszająco długo, natomiast lato jest jedynie krótkim epizodem.
                Siada na jednej z licznych ławek, a cisza pieści jego uszy. Wyjmuje laptopa z torby, wpisuje hasło i otwiera dokument tekstowy. Pisanie nie przychodzi z łatwością, wręcz przeciwnie, oporność z jaką musi walczyć wyciąga z niego ostatnie resztki sił. Wpatruje się w ostatnie zdania, które zapisał dnia poprzedniego i kasuje je ze złością, nie odnajdując w nich nic wartościowego. Zaczyna od początku. Redaguje i poprawia tekst uważany przez niego za paskudnie przeciętny, a potem wylewa z siebie słowa na wirtualne kartki papieru. Zapełnia dwie, trzecią do połowy, po czym przymyka oczy i zalewa siebie wciąż pamiętanymi zwrotami z ostatniej powieści. Sukces, który odniósł dzięki nieszablonowej twórczości wydaje się być zbyt odległy, by móc sięgnąć do niego na nowo. Utracił gdzieś zdolność opowiadania, który przyniósł mu czytelników i pieniądze. Zamiast tego zmaga się z samą ideą bycia pośrednikiem pomiędzy umysłem, a książką. Kiedyś radość pisarstwa pozwalała na ignorowanie pewnych niedoskonałości. Teraz, po latach trwania w zawodzie, jego popęd do perfekcjonizmu uniemożliwia całkowicie poczucie zadowolenia.
                - Przepraszam, czy pan nie nazywa się przypadkiem Soren Luth?
                Pytanie wybija go ze skupienia i zmusza do uniesienia powiek. Machinalnie zamyka dokument tekstowy, zapisując wszelkie zmiany. Skina głową na potwierdzenie, spodziewając się czego może dotyczyć kolejne pytanie.
                Kobieta naprzeciw niego ma krótkie, jasne włosy, sięgające ramion. Grzywka opada jej na czoło, przysłaniając oczy. Wygląda na dwadzieścia lat, choć liczne zmarszczki informują go, że prawdopodobnie ma więcej. W ręce trzyma pierwsze wydanie jego debiutanckiej książki. Wyciąga ją w stronę autora, prosząc o autograf i dedykację. Soren nie przywykł do podobnych zdarzeń, toteż nie istnieje żadna formułka, którą powtarzałaby za każdym razem. Podpisuje się na pierwszej stronie, życzy wieczorów z kakao i powieścią oraz pozdrawia. Oddaje egzemplarz jego właścicielce z łagodnym uśmiechem.
                - Jestem koleżanką pańskiego brata. To on powiedział mi, gdzie pana znajdę – informuje go nieznajoma. Dopiero ta informacja sprawia, że Luth zamienia się w słuch i całą uwagę skupia na kobiecie.
                - Sądziłem, że wszystkie koleżanki Ericha wyglądają jak statystki z horrorów Hitchcocka – przyznaje, a uśmiech na jego twarzy zdaje się być przepraszający, choć wciąż lekko smutny, co jest już wpisane w naturę Sorena. Nawet jako dziecko każda oznaka jego radości wiązana była z wewnętrzną przykrością, o której jeszcze sam nie zdawał sobie sprawy.
                - W większości tak właśnie jest – upewnia go kobieta, siadając obok niego. Dyskretnie zagląda w monitor laptopa, widocznie zawiedziona brakiem tekstu, który mogłaby przeczytać. – Znamy się dość krótko, głównie przez wzgląd na moją siostrę. Ona z pewnością wpasowałaby się w klimaty dreszczowców.
                Mężczyzna milczy, nie znajdując żadnej odpowiedzi na jej słowa. Siedzą tak przez chwilę, dopóki nie jest niezręcznie. Kiedy jednak cisza zaczyna ciążyć, Soren wycofuje się taktownie, usprawiedliwiając się odebraniem syna ze szkoły. Żegnają się, padają podziękowania dotyczące książki, a potem każde z nich rusza w swoim kierunku. Świadomość, że do skończenia zajęć Harveya wciąż pozostało kilka godzin tylko upewnia go w przekonaniu, że jest tchórzem, nie mogącym znieść gęstości powietrza.
                Zapaliwszy papierosa, wędruje wąskimi drogami, wydeptanymi przez przechodniów i zastanawia się, ile par stóp musiało przetrzeć ziemię w tych miejscach. Znów jest jednym wielu. W tym gronie czuje się dużo bezpieczniej, jest anonimowy, a sekrety pozostają jedynie pyłem pomiędzy tajemnicami innych, równie nieznanych. Nie musi obawiać się, że ktoś zauważy na jego twarzy podniecenie na wspominkę o bracie ani też rozmyślać nad konsekwencjami swoich brudnych fantazji. W społeczeństwie pustych twarzy ma prawo do wszystkiego, nawet najbardziej grzesznego i pogardzanego przez społeczeństwo. Póki nie wiadomo, kto jest autorem nieczystości, nic nie można zaradzić. Ludzie przechadzający się tymi samymi chodnikami nie mają pojęcia, że przez chwilą, dzień wcześniej czy miesiąc, szedł tędy mężczyzna tak bardzo zepsuty i brudny.

7 komentarzy:

  1. Soren jest taki... ciekawy. I to naprawdę! Skomplikowany w swojej prostocie (mam nadzieję, że to Cię nie urazi). Skrywa prawdziwego siebie, żeby nie komplikować nikomu życia, obawia się konsekwencji. Chcę więcej Sorena i jego problemów. Nie żeby cieszyły, ale to, jak je przedstawiasz, jest prawdziwie wciągające i prawdziwe.
    Życzę weny! :)

    naumyślnie.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie przepadam za tematyką nie związaną z fantasy, ale czasami coś tak się wpasuje do mojej głowy, że nie mogę tego w żaden sposób wyrzucić. Tak samo stało się z twoim blogiem. Jest niesamowicie opisany, dokładnie i z niezwykłą precyzją ilustruje uczucia bohatera ;) Czekam oczywiście na więcej. Życzę weny i pomysłów do kolejnych notek ;)
    Pozdrawiam casty ♥

    OdpowiedzUsuń
  3. To do mnie przemawia... w ten swój prosty, brudny sposób. Łatwo mi się czyta i uśmiecham się półgębkiem na każdy opis wewnętrznej rozterki Sorena. Trzymaj tak dalej :)
    Wydaje mi się, że weny życzyć Ci nie muszę, ale życzę powodzenia w poszukiwaniu inspiracji...

    Mefedream.

    OdpowiedzUsuń
  4. Okej, już wiem o co chodzi.
    Będę bezpośrednia - styl wymaga dopracowania, bywa toporny, czasem nawet pretensjonalny. Ale to opowiadanie ma niesamowity klimat. Mroczny, szarobury i przygnębiający.
    "gotów by zmyć z siebie cały bród tego dnia"
    A wiesz, gdzie w Warszawie jest Bródno? Wszędzie.
    "Harvey’a"
    Zbędny apostrof.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Za wyrzucenie błędów dziękuję, natomiast nie mogę zgodzić się, co to pretensjonalności stylu. Nie wiem, skąd wynika Twoje wrażenie, natomiast moje własne odczucie (i zresztą osób, które czytają opowiadanie zanim pojawi się na blogu) jest wręcz odwrotne, a mianowicie: styl jest lekki i niewymuszony. A tu nagle pretensjonalność. Ja przynajmniej nie robię nic na siłę, a jeśli coś wydaje się takie, cóż, wątpię, bym mogła coś na to poradzić.

      Usuń
    2. Nie napisałam, że Twój styl JEST pretensjonalny, tylko że czasami taki bywa. Tylko kilka razy coś mi zgrzytnęło, spokojnie. :)

      Usuń
  5. Miałam skomentować, jak już przeczytam wszystko i będę miała pełny obraz fabuły, bo co można powiedzieć po przebrnięciu przez niecały rozdział? Ale ręce mnie świerzbią, więc wypowiem się już teraz, pewnie nie będziesz mi miała tego za złe, każdy lubi czytać komentarze, a im jest ich więcej, tym lepiej.
    Zacznijmy od tego, że tematyka totalnie trafia w moje serce. I nie chodzi tu o wątek kazirodczy, którym ani się szczególnie nie jaram, ani go nie szukam, a w większości przypadków mnie on po prostu brzydzi. Chodzi o Twoje przedstawienie go, takie prawdziwe i rzeczywiste. Ta historia mnie poruszyła, zapewne przez opisy, jakie serwujesz. Styl kojarzy mi się trochę z Thomasem Harrisem, ale pewnie to tylko moje wrażenie, jego książki czytałam dawno i pewnie zapomniałam nawet jak były pisane, więc nevermind.
    Zdecydowanie rzadko trafiam na blog, który przedstawia głębszą historię, która nie toczy się wokół nieszczęśliwego nastolatka, a dorosłej osoby z rodziną, dzieckiem i małżonką. I wyczuwam tu epicki dramat psychologiczny~~ A nawet jeśli nie, to i tak będzie fajnie, bo świetnie piszesz i będę czytać dalej~~
    Życzę weny i nowych pomysłów.

    OdpowiedzUsuń