wtorek, 10 listopada 2015

Rozdział trzeci, część pierwsza: Barwy

Jest gotowy. Ma na sobie wyprasowaną koszulę w błękitne pręgi, granatowy, cienki krawat, paskudnie niewygodne, ale za to prezentujące się całkiem wyjściowo, spodnie i wypastowane buty. Wygląda koszmarnie. A raczej po prostu idiotycznie. Jak dzieciak, któremu matka wybrała ubranie na pierwszą randkę. W jego przypadku jest tylko odrobinę gorzej; to żona dopasowała mu strój, nie mając pojęcia, że właściwie posyła swojego męża w paszczę lwa.
— Masz wszystko, tak? - pyta Loreen, poprawiając mu kołnierz, co komentuje ledwo widocznym grymasem. - Laptopa? Notatki? Telefon?
— Pewnie – odpowiada szybko. - I uspokój się trochę. To tylko spotkanie z wydawcą, bywałem już na takich, wiesz?
— I za każdym razem czegoś zapomniałeś - wypomina mu kobieta, pokrzepiająco pocierając ramię. Staje na palcach i całuje Sorena w policzek po czym z odrobinę nerwowym uśmiechem, wciąż jeszcze w koszuli nocnej, odprowadza go do drzwi spojrzeniem. Luth natomiast z ulgą opuszcza mieszkanie i nie ma odwagi spojrzeć za siebie.
Kolejne kłamstwo przyszło tak łatwo, że aż bolało. Rzucił przy jednym z obiadów, że ma spotkanie z wydawcą, że w końcu postanowili spojrzeć na dotychczasowe postępy, że oczywiście pewnie kolacja się przedłuży, może pójdą pograć w bilard, więc nie warto będzie na niego czekać, że to nic takiego i w ogóle nie warto się przejmować. Loreen jednak potraktowała sprawę całkiem serio. Znalazła na dnie szafy te kretyńskie ubrania, upewniła się osiem razy czy wszystkie pliki są ja jego komputerze (mimo stanowczego sprzeciwu męża) i codziennie głosiła długie monologi o podstawach robienia dobrego wrażenia. W rzeczywistości jednak właśnie przyszykowała go na randkę.
Soren, zdając sobie sprawę z bycia oszustem i kłamcą, wcale nie czuje się najlepiej. Dłonie pocą mu się nienaturalnie i prześladuje go przeświadczenie, że karma wręcz biegnie w jego kierunku. Gdyby chociaż wierzył, że to tylko niezobowiązujące spotkanie, miałby wymówkę dla samego siebie. W obecnej sytuacji trudno pomylić okoliczności. Myśląc o tym, wspomina wiadomość, którą dostał dzień po usłyszeniu zaproszenia. Niby niewinną, bo zawierającą jedynie adres, datę i godzinę, a mimo to niepokojącą.  Okolica, którą wybrał mężczyzna należała bowiem do tych bogatych, przepełnionych restauracjami, pięciogwiazdkowymi hotelami i zapachem pieniędzy. Nikt nie pojawia się tam na kawę, kiedy ta kosztować będzie prawdopodobnie tyle samo, co normalnie zapłaconoby za cały posiłek. Luth ma więc całkowitą pewność, że to nie jest zwykłe spotkanie. To randka. Randka żonatego mężczyzny z nauczycielem jego syna. Za każdym razem, gdy ta prawda nawiedza jego świadomość, ma ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu. Zupełnie, jakby upokorzenie, które czuł po pierwszej zdradzie nie było wystarczające. Trzeba się dobić. Trzeba utrzymać status łajdaka.
Taksówką dojeżdża na umówione miejsce. Jest przed czasem, więc zapala jeszcze papierosa, rozglądając się dookoła. Rzadko tutaj bywa. Zazwyczaj zmusza go do tego obowiązek, a nie chęci. Tym razem sam nie wie. Czy chce spotykać się z tym mężczyzną? I dlaczego w ogóle miałby to robić? Skąd pomysł, że ma do tego prawo? Czyżby jednorazowy skok do łóżka z kimś innym faktycznie zmienił go w maszynę bez serca? Bo przecież czuje, że robi krzywdę. Jakim więc cudem nie powstrzymuje go to przed popełnieniem kolejnego błędu?
— Soren! - Słysząc swoje imię, odwraca się i zauważa nauczyciela. Russella, poprawia się w myślach. Jeszcze tego brakowało, by zwracał się do niego, korzystając z profesji. Szczególnie, że ta ma ścisłe powiązanie z jego synem, a to kiepskie połączenie. Uśmiecha się delikatnie, co wymaga zadziwiająco wiele energii. Ma wrażenie, że jego mięśnie zastygły w miejscu. Mężczyzna wygląda dużo lepiej niż ostatnim razem. Bez cieni pod oczami, zaniedbanego zarostu i rozczochranych włosów, robi naprawdę dobre wrażenie. Soren nie może odmówić mu uroku, co wcale nie pomaga w obecnej sytuacji.
— Wchodzimy? - pyta, gasząc niedopałek podeszwą buta. Widząc, że ten przytakuje, otwiera drzwi do restauracji, by następnie zająć miejsce przy stoliku, który pokazuje im kelner. Ukrywa twarz za kartą dań i zamiast wybrać posiłek, zastanawia się, jakim cudem wylądował w tym miejscu. Czy rzeczywiście brak mu asertywności do tego stopnia, że umawia się z pierwszym facetem, który go gdzieś zaprosił? I jakim cudem z kawy przeszli do wykwintnych restauracji, garniturów i drogiej wody kolońskiej, na którą nawet go nie stać?
— Na co masz ochotę?
— Nie wiem – odpowiada, bo nawet nie przeczytał, co to miejsce ma w swojej ofercie. - Wezmę to, co Ty.
— Dwa steki w takim razie. I butelka Merlota z dziewięćdziesiątego siódmego - informuje kelnera Russell, spoglądając pytająco na Sorena, na co tej jedynie przytakuje, gdzieś mając, co będą jedli.
Wpieprzył się jak idiota w coś, co nie powinno mieć miejsca, więc jakie ma znaczenie, co wybierze do jedzenia? Powinien siedzieć o suchym pysku przez cały wieczór, a na sam koniec mieć problem ze wzwodem. Spogląda na zegarek, a później na mężczyznę naprzeciw niego i rezygnuje z ucieczki. Na dosłownie sekundę zapomina o żonie i synu, o zobowiązaniach, o Erichu. Jest jedynie Russell i jego język przesuwający się po pełnych, pięknie wykrojonych ustach. Zdaje sobie sprawę, że przegrywa na każdym polu, wpadając głębiej w syf, do którego doprowadził, ale w tym momencie wydaje mu się, że nie ma już powrotu, stracił ją wraz z wizją ruchliwego mięśnia na własnych sutkach.
— Cieszę się, że zgodziłeś się na kolację.
— Właściwie to zgodziłem się na kawę - poprawia go, a uśmiech tym razem przychodzi bez problemu. - Ale wino to całkiem przyjemny zamiennik.
— Pomyślałem, że kolacja będzie bardziej... jednoznaczna – odpowiada mężczyzna, zadziwiając Sorena szczerością. - Chciałem upewnić się, że obaj będziemy traktowali to spotkanie w ten sam sposób, a kawa to mało zobowiązujący grunt.
Luth unosi brwi do góry, bo ten cały mało zobowiązujący grunt odpowiadałby mu dużo bardziej. Czego ten mężczyzna właściwie się spodziewa? Domku z ogródkiem, randek pięć razy w tygodniu i doga niemieckiego? Czy nie zdaje sobie sprawy, że ma żonę, dziecko, że ma już rodzinę, z którą powinien teraz być? Skąd więc pomysł, by cokolwiek z tego było zobowiązujące?
— Jestem żonaty - mówi cicho, chrząkając, bo te słowa brzmią jakoś upokarzająco, biorąc pod uwagę jego położenie. - Nie rozumiem więc jak chciałbyś traktować to spotkanie. - Wbija wzrok w oczy mężczyzny i zaciska usta w wąską linię, przez chwilę lustrując go w milczeniu. - Możemy chyba przestać udawać, że ta cała fasada ma doprowadzić do czegoś więcej niż łóżka, prawda?
Russell wydaje się zaskoczony. Delikatnie rozwiera wargi, zaraz jednak zamykając je, bo kelner zjawia się z winem. Świetnie udaje opanowanie, zaciągając się wonią alkoholu. Dziękuje grzecznie, a potem, jak gdyby nigdy nic, wznosi toast za ten wieczór. Do tematu powraca dopiero po kilku minutach monologu o swoim zainteresowaniu włoskimi winiarniami.
— Mam wielką nadzieję, że nie będzie to tylko jednorazowa sprawa – wypala, nalewając Sorenowi kolejny kieliszek. - Nie przeszkadza mi, że masz żonę. Nie każę Ci przecież brać rozwodu po jednej randce, prawda? Słuchaj... obaj jesteśmy dorośli i możemy robić, co chcemy. Ja mam ochotę na ciebie, więc zaprosiłem cię na kolację. Ty chcesz mnie, więc się zgodziłeś. Nie musimy komplikować czegoś, co samo w sobie jest całkiem proste.
Mężczyzna zdaje się plątać w motywach swoich działań; z jednej strony to tylko zabawa, sprawdza do czego może się posunąć. Z drugiej zaś planuje, tworzy wizję wspólnej przyszłości, nie na jeden raz, na więcej, może na zawsze. Skąd ta rozbieżność? A przede wszystkim, jak ją rozumieć? Soren ma problem z rozwikłaniem tej zagadki, bo w tej krótkiej znajomości nie ma żadnej wiadomej. Skąd wiedział, że interesują go mężczyźni? Skąd pomysł by zaprosić go na kolację? Skąd obraz wzajemnej fascynacji? Nie daje przecież po sobie poznać, do cholery, ma żonę i syna - jeśli to nie jest wystarczającym powodem by uważać go za heteroseksualistę to co niby jest?
Kelner przynosi jedzenie. Zapach steku uderza w nozdrza. Loreen rzadko przyrządza czerwone mięso, jest nieprzyzwyczajony. Zjada jednak swoją porcję, mieli kolejne kęsy, ignorując kolano Russella pomiędzy swoimi. Jest w stanie zachowywać kontrolę nad sytuacją. W porównaniu do kontaktów z Erichem, tutaj nie ma miejsca na słabość. Czuje się bezpiecznie, bo nie traci zimnej krwi, wciąż panuje nad swoim ciałem i umysłem. Nawet, kiedy opuszczają lokal i mężczyzna proponuje, by poszli do niego to wciąż Soren podejmuje decyzje. Zgoda nie jest więc oczywista; to kwestia chęci w tej konkretnej chwili. W jednym Russell ma rację: ma na niego ochotę, choć jednocześnie brak pewności, ile ona potrwa.
Wchodzi do cudzego mieszkania i odwiesza płaszcz na wieszak. Skopuje z nóg buty i rozgląda się dookoła, przechodząc przez korytarz aż do salonu. Minimalizm. Albo wręcz skąpstwo. Deweloperskie wykończenie, łóżko z białą pościelą, aneks kuchenny i drzwi do łazienki. To nora, niewiele większa od tej, którą wynajmował w czasie studiów. Nie ma tu życia; żadnych zdjęć, obrazów, nie ma telewizora ani komputera. Wszystko odsłonięte, jak na dłoni widoczna bezbarwność. Ogarniają go mdłości, bo wierzy, że barwy są domeną ludzką. A skoro tak, kim jest Russell? Dlaczego jego przezroczystość tak dotkliwie piecze go pod powiekami? Czyżby spodziewał się jaskrawości? Idealizacja służy jedynie lepszemu samopoczuciu, zdaje sobie z tego sprawę, a mimo to pozwala by jego umysł dodał koloru temu miejscu, temu mężczyźnie.
Cudze dłonie obejmują go w pasie, palce rozpinają guziki koszuli, rozluźniają krawat. Na krótką chwilę jest wolny. Pozwala mężczyźnie zdjąć górne części ubrania, po czym sam rozpina mu spodnie. Własne na razie zostawia. Pozbywa się wszystkiego i spogląda na nagiego Russella, który z zadziornym uśmiechem rozkłada się na łóżku. Wygląda kusząco, jak deser w przystępnej cenie. Stać go na niego; to promocja. Tylko czy te nie obejmują zazwyczaj produktów o kończącym się terminie ważności?
Wie, że nie może tyle myśleć, bo umysł to jego najgorszy wróg. Odrzuca więc rozum i pozwala działać dłoniom. Rozpina pasek, wyciąga go ze szlufek i pozwala spodniom upaść na ziemię. Skórzany materiał wokół nadgarstka przeciąga wzdłuż torsu mężczyzny, klękając między jego udami. Nie ma pojęcia, co właściwie wyprawia. Czy to instynkt? Czy tylko dzika żądza?
Związuje mu nadgarstki. Musi mieć pewność, że to on działa, że premedytacja tej zdrady nie jest wywołana jedynie kuszeniem. Decyzja musi należeć do niego. Russell nie oponuje, wydaje się wręcz zadowolony z tej dziwnej formy poddaństwa. Wysuwa biodra do przodu, zahaczając tym samym o pęczniejącą męskość Sorena i uśmiecha się zwycięsko, bo to jedyne na co może sobie teraz pozwolić. Reszta zależy już tylko od niego. Nie całuje go; bada ciało smukłymi palcami, zanurza je w szczelinie pomiędzy jędrnymi pośladkami, przesuwa wzdłuż penisa. Estetycznie poprawny, choć niekoniecznie piękny. Bezbarwność towarzyszy mu najwidoczniej we wszystkim.
— Pieprz mnie. - Russell się niecierpliwi, a może po prostu boi się dojść w jego dłoni. Czy to byłoby upokarzające? Dać się pokonać komuś, kto po raz drugi w życiu smakuje tego owocu to jak stracić pozycję. Ze znawcy przeradza się w amatora, to boli. Soren droczy się z nim już tylko przez krótką chwilę, bo sam zaczyna odczuwać efekty tej zabawy, a nie na tym miało to polegać. Wchodzi w niego gładko, uprzednio rozciągając wejście własnymi palcami. Jęczą obaj i przez moment nie ma w tym nic poniżającego, bo przecież dobrze się bawią, mają prawo to okazać. Dopiero kiedy Luth zaczyna odczuwać spełnienie, to współdziałanie robi się niewygodne. Wciąż w nim jest, ale już milczący, oczekujący na finał kochanka.
— Powtórzymy to? - pyta po wszystkim, zlizując własną spermę z klatki piersiowej Sorena. Jest w tym coś pociągającego; myśl, że może komuś smakować sprawia mu przyjemność. Przeczesuje ciemne włosy mężczyzny, leżąc w jego łóżku, nogi splatają się z cudzymi i nie może sobie przypomnieć, kiedy ostatnio leżał nagi w czyichś objęciach.
— Zobaczymy – odpowiada, bo naprawdę nie wie czy dzisiejsza zdrada była zwieńczeniem poprzedniej czy dopiero początkiem paskudnych występków. Nie chce się tym dzielić ani tym bardziej żalić na swój los. To on wyjdzie na potwora, który nie zna granic, który łamie przysięgi, porzuca swoją wiarę. Nie może więc wyspowiadać się dla idei świętego spokoju. To mogłoby okazać się równie bolesne, co sam akt zdrady.

5 komentarzy:

  1. Jak miło cie znów czytać.
    Ależ ty pięknie piszesz o uczuciach. Nazywasz coś czego się nie da opisać. To mi się w tobie najbardziej podoba. Zawsze czekam na kolejną część.
    Dziękuję i do zobaczenia

    OdpowiedzUsuń
  2. Trafiłam tu z jednego z katalogów blogowych; zajrzałam z ciekawości, bo – zabrzmię banalnie – tematyka kazirodcza jako taka szczególnie mnie nie pociąga, a raczej: nie pociąga mnie jej realizacja, ta, na którą zwykle natrafiam (radosny, słitasny incest etc.); sama tematyka bowiem jest interesująca i można dzięki niej niesamowicie pogrzebać w ludzkiej psychice, o ile właśnie o tej psychice się myśli.
    W związku z tym Twoja realizacja tematu była dla mnie przyjemnym zaskoczeniem.

    Widzę tu wgryzanie się w psychikę głównego bohatera, ba, wręcz rozbebeszanie jej, i to w sposób, który mnie ciekawi – bo w gruncie rzeczy im bardziej się wczytuję w Sorena, tym bardziej dopadają mnie dwa trochę sprzeczne, a trochę uzupełniające się wrażenia: 1. Soren naprawdę nie potrafi pogodzić się z prawdą o sobie i odbiera ją jako swoistą klątwę, fatum, które go pognębi, zniszczy, zgniecie; 2. Soren z wyjątkową lubością zagłębia się w to psychiczne bagienko, które sobie urządza. To się co nieco gryzie – i to się co nieco uzupełnia. I to mi się podoba.

    Podoba mi się też język. Czas teraźniejszy w narracji potrafi być katem tekstu, potrafi być jego siłą – w tym wypadku uważam, że jest siłą. Całą historię bardzo dobrze odbiera się jako opowiadaną tu i teraz, a raczej przeżywaną tu i teraz, przyjmowaną jako to, co na bieżąco na człowieka spada. Mam wrażenie, że pod pewnymi względami narracja w czasie przeszłym stanowiłaby osłabienie, bo pojawiłby się dystans – „zrobiłem, doświadczyłem” – a u Sorena nie ma miejsca na dystans, ani do siebie, ani do świata, ani do własnych problemów.
    Pasuje mi to też ze względu na zasygnalizowaną w którymś z rozdziałów niechęć, obawę, jaką wzbudza u bohatera przeszłość. Tak, czas teraźniejszy to dobry wybór, bardzo dobry.
    Mam wrażenie, że sam sposób opowiadania historii pasuje do tego, co Soren robi zawodowo – do pisarstwa. To pewne wskoczenie w inny sposób operowania językiem, może wyszukiwanie potencjalnie nadających się do użytku fraz, może odbieranie rzeczywistości językiem, jakim się o nim samemu opowiada. Niekiedy niektóre elementy, niektóre opisy czy frazy wydały mi się nazbyt upoetycznione czy „uniezwyklnione” – jednak być może wrażenie to wynika z faktu, że tak właśnie, takimi słowami, myśli Soren? W nim samym jest pewna nadmierność, manieryzm, przesadność, które wpływają na to, jak odbiera i widzi swoje życie – więc być może pasuje to, aż zbyt dobrze, również do języka? Parę razy dopadły mnie takie wątpliwości, i te parę razy zdecydowałam się je rozstrzygnąć na Twoją korzyść, czyli na korzyść bohatera i jego języka.
    Same wątki dotyczące pisarstwa Sorena dobrze się czyta – urealniają postać. Tak, jednego dnia człowiek zmaga się z paroma akapitami, drugiego dnia pisze kilka, kilkanaście albo i kilkadziesiąt stron tekstu, trzeciego dnia jedno krótkie zdanie idzie jak krew z nosa. To ma sens i dzięki temu można w pisarstwo Sorena (oraz związane z tym wzloty i upadki) uwierzyć.

    OdpowiedzUsuń
  3. W tym wszystkim pojawił się jeden poważny zgrzyt, którego nie potrafię usprawiedliwić – w pewnej chwili wymknęła Ci się narracja. Chodzi o rozdział drugi (część drugą): po konfrontacji Soren wychodzi ze swojego gabinetu, a Erich tam pozostaje – i nagle wskakujemy w głowę, w myśli młodszego brata. Cały czas prowadzisz tekst narracją personalną, z punktu widzenia Sorena – i naraz zupełnie nieuzasadniony wyskok, a raczej wskok w inną postać; to się naprawdę gryzie i psuje całość. Chyba że zakładasz pokazywanie punktów widzenia, czyli myśli kilku (przynajmniej dwóch) – ale jak na razie nic takiego się nie zapowiada, więc mam wrażenie, że wskoczyłaś Erichowi na minutę do głowy, bo chciałaś pokazać jego odbiór. Ale to się gryzie z tym, co jest w tekście wyznacznikiem odbioru świata – z percepcją Sorena. Sugeruję, żebyś jakoś przerobiła tamten kawałek, by zachować spójność narracji.

    Zwróć też jeszcze uwagę na stronę językową – chodzi mi o przecinki i literówki. Mam wrażenie, że w kolejnych częściach jest ich mniej niż na początku, ale jednak się pojawiają. Ot, choćby tytuł trzeciej części rozdziału drugiego: „Konfontacja” zamiast „Konfrontacji”. I apostrofy, które pojawiają się w nieodpowiednich miejscach – choćby w imieniu Harveya. Tu akurat odmieniamy jak „Disney”, więc bez apostrofów.
    Z mojego doświadczenia wynika, że dobre efekty daje wydrukowanie sobie tekstu przed publikacją – w druku łatwiej wyłapać błędy niż na ekranie. Twoje rozdziały nie są zbyt długie, więc druk nie powinien wpędzić w zbyt wielkie koszty. A naprawdę działa. Albo to, albo beta.

    Interesująco wygląda ta „historia o własnym upadku i zbrukaniu”, by określić to w poetyce Sorena. Podoba mi się też opis przestrzeni, którą czasem dostajemy oczami Sorena. Tu przy okazji dorzucę – przydałoby się jeszcze wyraźniejsze zarysowanie miasta, otoczenia, tak by można było poczuć, że przebywa się w Wielkiej Brytanii – nie tylko dzięki imionom i nazwiskom bohaterów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A, i jeszcze podobają mi się kobiety. Wprawdzie widzimy je oczami Sorena, więc ich ogląd jest trochę skażony jego problemem, jego rozterkami – ale te kobiety jednak są ludźmi, szczególnie żona. Tu najwyraźniejsze staje się rozdarcie i to, co nie pozwala z miejsca uznać Sorena za zwykłego cwaniaczka chowającego się za plecami heteronormatywnej „normalności”: w jakiś sposób jednak Loreen kocha, związek z nią nie wydaje się tylko prostym kamuflażem – a jednocześnie widać przepaść między tym, czym jest ta relacja a tym, czym mogła (powinna) być, w innych warunkach, z innymi ludźmi. Trudno nie współczuć Loreen (i, w moim odczuciu, trudno jej nie polubić); trudno też nie współczuć Sorenowi, tym bardziej że jego niezgoda na siebie jest niezgodą podwójną: i na orientację (przez część społeczeństwa trudną do zaakceptowania, uszanowania), i na konkretny obiekt uczuć (w naszym społeczeństwie – zupełnie nieakceptowany).

      Liczę na niepopadający w schematy i banały (ani w słitincesty) ciąg dalszy, więc jeszcze zajrzę. A częstotliwością się zbytnio nie przejmuj – podstawa to jakość. Jasne, wspaniale, gdy na blogu często pojawiają się nowe teksty, ale jeśli masz wybierać między częstym wrzucaniem czegoś, z czego nie jesteś zadowolona, a rzadszym wrzucaniem tego, co Cię satysfakcjonuje – to wybór chyba nie jest zbyt trudny? Ja w każdym razie wybieram to drugie, nawet jeśli przez to wypada mi z publikacji jakiś miesiąc ;)

      Pozdrawiam

      Ome

      Usuń
  4. Napiszesz coś jeszcze?
    Dla mnie? Jak ładnie poproszę? :)

    OdpowiedzUsuń